- «czarownicy, umożliwiający porozumienie między ludźmi a duchami w niektórych wierzeniach»/«jeść łapczywie, z apetytem»

sobota, 15 września 2012

Kruche pełnoziarniste ciasteczka


     Nie było nowych wpisów bardzo długo. Nie wiem czy się z tego tłumaczyć, czy nie, bo niby tylko winni tak robią. W każdym razie, przez jakiś czas byłam poza kuchnią (konkretnie to w ukochanych Tatrach). Później robiłam zdjęcia wypiekom, które powstawały w moim domu, a te najzwyczajniej w świecie musiałam je usunąć, bo nie nadawały się do niczego. Chciałabym by treści tutaj prezentowane wyglądały chociaż odrobinę przyzwoicie, a że jestem beztalenciem jeśli chodzi o obsługę aparatu to sprawa jest trudna. By nie być gołosłowną, posłużę się przykładem tego wpisu: koleżanka pomagała mi obrobić zdjęcie, by jako tako nadawało się do pokazania. Co więcej, niedługo zaczną się studia, a to czas kiedy na pewno możliwości pieczenia będzie mniej, więc nie sądzę bym w niedalekiej przyszłości wypracowała sobie jakąś regularność prowadzenia bloga. 

Do rzeczy.

     Zbieram foremki do wykrawania ciasteczek, dlatego też wyszukuję i modyfikuję przepisy, które pozwalają na ich wykorzystanie. Najlepiej żeby ciasteczka dało się cienko rozwałkować, łatwo przenosić na blachę, a także dobrze by było, gdyby dało się je ciasno układać obok siebie. Oczywiście przy tym mają być smaczne. Te cudeńka poniżej spełniają wszystkie warunki: kruche, mocno waniliowe i przede wszystkim pełnoziarniste, a przepis jest prostszy niż prosty. 




Składniki (na ok. 70 sztuk):

200g miękkiego masła
15g cukru z prawdziwą wanilią
łyżeczka ekstraktu waniliowego (można pominąć)
120g cukru
1 żółtko
120 gramów pełnoziarnistej mąki pszennej
150 gramów mąki pszennej
szczypta soli

Masło ucieramy z cukrami oraz ekstraktem, łączymy z masą żółtko. Następnie dodajemy mąki i sól. Wyrabiamy gładkie ciasto, które rozwałkowujemy na podsypanej mąką stolnicy (warto na wszelki wypadek obsypać też wałek) na grubość około 2-4 mm. Wykrawamy dowolne kształty, które układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na około 10 minut lub do czasu, gdy zaczną się rumienić. 

Smacznego!

czwartek, 16 sierpnia 2012

Malinowe ciasteczka dla anemików.

      Regularnie oddaję krew, mimo że ważę odrobinę za mało, by móc to robić (w zaokrągleniu do stu, zero ;)), więc również całkiem regularnie mam anemię. To czas, kiedy zamiast piersi kurczaka jem gulasz z podrobów, szpinak lub brokuły  w każdej sałatce, zimą nieskończone ilości buraków, a na śniadanie koniecznie owsianka. Powoli mam już dość tej ostatniej, więc postanowiłam wymyślić coś innego. Ciastka owsiane! Ale żeby były optymistyczne i piękne, więc koniecznie różowe. Jak w jednej z moich ulubionych piosenek:
'Cause today it just goes with the fashion 

Pink, it was love at first sight 

Yeah pink, when I turn out the light 
And pink gets me high as a kite 
And I think everything is going to be alright 
No matter what we do tonight 


A jak różowe, to malinowe. Bo maliny to owoce, które są bezsprzecznie najlepsze. I kojarzą mi się zawsze z moimi urodzinami. I latem. Wyszły dość miękkie, ciągnące się, nie za słodkie, ale za to niesamowicie pyszne. Dodatkowo, są takie proste w wykonaniu! Wszystkim miłośnikom malin i walką z anemią polecam:

Składniki (na 24 ciastka):

100 gramów masła

250 gramów płatków owsianych
5/12 pudełka malin
3 małe jajka
1/2 szklanki cukru
3/4 szklanki mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli

Rozgrzać piekarnik do 200 stopni.
Masło z cukrem połączyć w całość, dodać jajka, później sól z proszkiem do pieczenia oraz mąkę, równo wymieszać. Dodać płatki owsiane, a następnie maliny. Porządnie połączyć składniki. Masę wykładać łyżką na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Piec ok. 20 minut (lub dłużej, jeśli potrzeba). Powstrzymywać się przed zjedzeniem wszystkiego na raz.



Wpis dodaję do akcji "W malinowym chruśniaku" Domaskowej.


wtorek, 14 sierpnia 2012

Chłopięcy głód w dwóch odsłonach.

zdjęcie z blogu "A Crooked Smile"
Okładka i plakat filmowy wyglądają tak samo
Dziś tylko kilka słów o dwóch wersjach historii z Nigelem Slaterem w roli głównej. A wszystko za sprawą niezawodnych pań w Książnicy, które pamiętały o jaką książkę jęczałam w październiku i wreszcie mi ją wypożyczyły. ( ;

Przyznam się bez bicia, pierwszy raz z Nigelem Slaterem w ogóle, spotkałam się na Food Film Festiwal Kuchni+ (dawniej Kuchnia.tv) i właściwie, wszystko, co o nim wiedziałam do wczoraj to właśnie z filmu "Tost - historia chłopięcego głodu". Może jeszcze kiedyś tam, coś napisał o eksperymentach z gazpacho, a ja może kiedyś tam to przeczytałam. Nie wiem, nie pamiętam, bo nie znam się na tym, a oglądanie programów w telewizji (nawet Jamiego Olivera czy Rachel Khoo, której fenomenu nigdy nie pojmę) czy przeglądanie prasy mnie po prostu śmiertelnie nudzi, co innego książka lub, z braku laku, seans w kinie. 

Film był... cudny i cudaczny jednocześnie. W klimacie landrynek lub bardziej, cukierków pudrowych. Śliczna Helena Bonham Carter, piękne chłopięta grający Nigela, no i słodko-gorzka (jak marmolada pomarańczowa) historia jego młodości, a to wszystko zatopione w jakiejś dziwnej, dla mnie odrobinę bajkowej rzeczywistości. Całość zaczyna się i kończy tostem, a w środku znajdziemy tartę cytrynową (taką jaką próbowałam stworzyć w poprzednim wpisie), babeczki z bakaliami i próba zrobienia spaghetti. Widzimy też oglądanie pod kołdrą z dziwnym podnieceniem książki kucharskiej  oraz spożywanie pierwszych wyhodowanych przez siebie warzyw. Jednak pierwsze skrzypce, mimo wszystko grają ważne wydarzenia w życiu Nigela: śmierć matki, pojawienie się nowej sprzątaczki, przeprowadzka, ślub taty, pierwszy pocałunek i kłótnia z macochą, a na końcu śmierć ojca oraz ucieczka do wielkiego świata. Oglądanie tego było co najmniej fascynujące. Śledzenie losów bohatera, poznawanie jego otoczenia (mikser wyskakujący z szafki za naciśnięciem guzika!), przeżywanie z nim jego porażek i pierwszych sukcesów kulinarnych - porcja świetnej rozrywki. Po projekcji naprawdę odniosłam wrażenie, że mam pojęcie, co to za człowiek, że na pewno byśmy się polubili, a także, że był zupełnie niezwykłym lub nieszczęśliwym chłopcem.

To naprawdę było tylko wrażenie. Powinnam była o tym pamiętać, bo powszechnie wiadomo, że dopiero prawdziwe emocje i prawdziwą czyjąś osobowość można poznać przez to, co sam napisze. Nawet jeżeli pewne rzeczy ubarwia jak sam Jan Chryzostom w swoich Pamiętnikach.  

Od razu zauważamy otworzywszy książkę o tym samym tytule, co film, że to w gruncie rzeczy pewnego rodzaju przewodnik po smakach dzieciństwa i młodości. Kolejne rozdziały to co raz to nowe anegdotki o przeróżnych produktach czy potrawach.  Z przerażającym ojcem (choć myślę, że wielu mogłoby znaleźć gorszego), braćmi (o tym w filmie nie było mowy!), problemami klasy średniej, gderaniem  (wg mnie uzasadnionym!) macochy, umieraniem, masturbacją (o tym też nie wspomniano, a wzmianki o niej w książce są dość częste, ba, autor pisze o niej bardzo swobodnie) i "bzykaniem" (inne słowo się nie pojawia) panienek (a nie panów jak można wnioskować z filmu!) w tle. Ten Nigel jest mniej przesłodzony, prawdziwszy. Po prostu bardziej ludzki. Miesza się cały patos, gorycz oraz smutek (sacrum), z cielesnością (profanum)  i jedzeniem jako zgrabnym łącznikiem pomiędzy tymi obiema skrajnościami. A samą książkę można czytać na dwa sposoby - albo pochłonąć wszystko od razu, albo dawkować sobie po jednym rozdziale, choć to by było chyba niesamowicie trudne.

Nie mogę powiedzieć, że książka jest lepsza bądź gorsza, bo jest po prostu zupełnie inna. Według mnie to dobry, ciekawy film, ale jako film sam w sobie, a nie jako źródło wiedzy o postaci Nigela Slatera lub o rzeczywistości w jakiej dorastał, bo ta została ewidentnie ucukrzona, tak by przypominać wspomnienia z dzieciństwa.






sobota, 4 sierpnia 2012

Lemon meringue pie - maksymalnie kruche i cytrynowe.

Czemu przez ostatni miesiąc panowała cisza? Nie wiem. Bo piekłam to, co było na durszlaku tego samego dnia. Bo nie umiem robić zdjęć, a wytrawnemu jedzeniu już wcale. Bo utknęłam w górach. Bo byłam w trakcie stawania się studentką i prawa, i public relations. Bo wyemigrowałam na chwilę. Cokolwiek.
Już jestem. Na jakiś czas.
    Miałam okazję wykorzystać mikser planetarny - pożądany ode mnie przez dawna przedmiot. Zawsze sobie wyobrażałam co za bezy, makaroniki i chleby będę robić, gdy już taki będę mieć. Udało mi się przez chwilę, chwileczkę być jego właścicielką. Niestety, w kuchni, co to się w niej owy mikser znajdował nie było praktycznie niczego, poza podstawowymi wiktuałami, jedną formą i zestawem sztućców. Prosty oraz smaczny wypiek, do którego można wykorzystać mikser ze snów? Beza! Ale jak beza, to z czymś. Lemon meringue pie. Myślę sobie, że to strzał w dziesiątkę, zwłaszcza, że dorotus miała u siebie i przepis, i prześliczne zdjęcia. Szybki rzut oka na listę składników - brak jedynie mąki ziemniaczanej, więc zamiast niej użyłam budyniu waniliowego. I kruche ciasto zrobiłam po swojemu, trochę na oko, bo brakło mi szklanki, która miałaby 250ml, a i wolę ciasto z większą ilością żółtek. Wyszła bardziej niż pyszna, nie za słodka, a dodatkowo miałam straszną radochę z patrzenia jak mi się białka ubijają same. Magia!

Składniki na ciasto kruche:  
200 gramów mąki
ok. 100 gramów masła
3 żółtka
2 łyżki cukru

Zagnieść, wylepić formę, nakłuć, włożyć do zamrażarki na 20 minut. Wyjąć, piec w 180 stopniach przez ok. 35 minut. Ostudzić.


Składniki na budyń cytrynowy:
1/2 opakowania budyniu śmietankowego
100g masła
3 żółtka
1 jajko
skórka otarta z czterech cytryn i sok z nich
skórka otarta z jednej połowy limonki (można spokojnie pominąć) i sok
5 łyżek cukru (z lekką górką)

Do garnka wsypać cukier, budyń, dodać sok z cytryny i skórkę. Gotować dopóki masa nie zacznie gęstnieć. Gdy zacznie wrzeć, zdjąć z palnika. Dodać masło i mieszać aż się rozpuści. Dodać jajka, wymieszać, postawić na palniku i podgrzewać aż nasza masa stanie się budyniem. Ciepły wylać na ostudzony spód.


Składniki na bezę:
6 białek
szczypta soli
łyżeczka budyniu śmietankowego

Ubijamy na sztywną pianę, a później stopniowo dodajemy cukier i suchy budyń śmietankowy. Wykładamy na zimną masę cytrynową i wkładamy do piekarnika (najlepiej z górną grzałką) na 20 minut do 180 stopni.
Następnego dnia też smakuje dobrze.

piątek, 29 czerwca 2012

Biscotti kakaowe

I znów ciasteczka podwójnie wypiekane. Te tym razem także podwójnie czekoladowe, bo i z kakao, i z gorzką czekoladą (Valrhoną!). Nadają się świetnie na prezent, o ile nie stchórzycie jak ja i wręczenie ich nie stanie się niemożliwe przez jakąś okropną nieśmiałość, która plącze się wszędzie i plącze wszystko. Pocieszenie jest takie, że przynajmniej mi smakowało.  Tym razem użyłam płatków migdałów zamiast, jak przy cantucci, całych - kroiło się o niebo łatwiej. I były z miodem pełnym niezwykłości, o których pisałam już przy okazji ciasteczek chałwowych, chociaż na zwykłych miodzie też powinny być doskonałe. Myślę, że z innymi orzechami też będą w trąbkę czy dechę, zwłaszcza, że ich przygotowanie jest całkiem banalne i przypomina trochę robienie muffinek. 
To takie Włochy do zamknięcia w słoiku. 

Składniki (ok. 40 sucharków):
1 szklanka mąki pszennej
1/4-1/2 szklanki kakao
1 duże jajko
100 g miodu z imbirem, cynamonem, kardamonem i wanilią
1/4 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki sody
pół szklanki migdałów
ok. 80 g gorzkiej czekolady


Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. Składniki suche (mąkę, kakao, sól, sodę) mieszamy w jednej misce, a w drugiej jajko z miodem. Zagnieść na lejące się ciasto. Dodać orzechy i migdały. Dalej zagniatać, by dwa ostatnie składniki zespoliły się z resztą. Rękoma oprószonymi mąką uformować trzy nieduże wałeczki. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Piec ok 20 minut (mogą chcieć się przypalić od dołu), w razie potrzeby przewrócić na drugą stronę, piec dalej około 10-15 minut. Po tym czasie wyjąć, kwadrans studzić i pokrajać po skosie. Układać równo na blasze i piec około 20 minut w temperaturze 160 stopni. Wystudzić. Podkradać na paluszkach z jakieś ładnej puszki.




niedziela, 24 czerwca 2012

Ciasteczka chałwowe


    Sezam. Jedna z najstarszych roślin oleistych uprawianych na świecie. Oryginalnie pochodzi podobno z Środkowej Afryki, choć mój był z Piotra i Pawła. Po raz pierwszy wspomniano o nim w Babilonie pisząc, że jest przyprawą bogów.  Coś w tym musi być, skoro to główny składnik chałwy, a tę musiał wymyślić ktoś Bogu bliski, bo jej smak jest boski. Włożenie ręki do korca pełnego sezamu i jej powolne wyciągnięcie - jedna z tych małych radości w ciągu dnia. Oczywiście, o ile w Polsce znajdziecie gdzieś korzec sezamu.

    Kardamon.  Pierwszy raz usłyszałam o nim, gdy bohater pewnej chińskiej bajki śpiewał piosenkę o doprawianiu curry (curry wg tych wskazówek też obiecuję opisać), cóż, nie było to specjalnie dawno. Większość kardamonu obecnie pochodzi z Ameryki Środkowej. Dopiero kilka miesięcy temu odkryłam jak bardzo lubię jego korzenny aromat, a także to, że wkładanie nosa do słoiczka pełnego kardamonu też jest w tym dobrym sposobem na małą radość.
    Cynamon. Suszona kora młodych pędów cynamonowca. Z Azji. Ścieranie go na maluteńkiej tareczce powoduje poczucie bycia Panem i Władcą Smaków. 
      Wanilia. Podobno jej nazwa znaczy "mały strączek". Do Europy przywieziona przez konkwistadorów z Ameryki Południowej. Aztecy dorzucali ją do czekolady. Dodawanie do wszelkich wyrobów cukierniczych jej ekstraktu sprawia, że Twórcy wydaje się, że posiada Wszechsmak w Płynie.
     I jeszcze lepienie kulek z ciasta i wykładanie ich na blasze - najbardziej uspokajająca czynność świata. 
      Pięć drobnych przyjemności, cztery kontynenty,  trzy afrodyzjaki - z połączenia, nie mogło być inaczej, musiało wyjść Coś Dobrego. Inspirowane przepisami dorotus oraz Moniki, zwiększyłam ilość masła, bo za nic w świecie nie chciały mi się zrobić Eleganckie Kuleczki.




Składniki (ok. 70 maleńkich ciastek):

2 szklanki sezamu z trzema łyżkami oleju
- przerobione blenderem na pastę (tahini)
3 szklanki mąki 
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 szklanki cukru pudru
250 gramów miękkiego masła
po pół łyżeczki cynamonu, kardamonu
łyżka ekstraktu z wanilii



Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
Wymieszałam ze sobą suche składniki, w drugiej misce połączyłam masło z tahini, dolałam łyżkę ekstraktu. Stopniowo dodawałam suche do 'mokrych' aż powstało dające się formować elastyczne ciasto. Wyobrażając sobie, że jestem na dworze Sulejmana Wspaniałego, a za oknem zamiast upałów mogę czuć bryzę z nad Bosforu, lepiłam Eleganckie Kulki (wielkości małego orzecha włoskiego) i układałam równo na blasze w znacznych odstępach. Włożyłam do piekarnika na ok. 15 minut. Po wyjęciu dałam im chwilę odpocząć (są okrutnie miękkie najpierw), a później podważając nożem przewróciłam na drugą stronę i studziłam odwrócone do góry nogami. 

  Niestety nie wiem ile się przechowują, bo zniknęły zbyt szybko. 





czwartek, 21 czerwca 2012

Truskawki w czekoladowym creme patisserie.

    Na osiemnaste urodziny od przyjaciół dostałam książkę, która (chyba) miałaby łączyć wszystko, co lubię. To była 'Encyclopedie du chocolat' z przedmową Pierre'a Herme, stworzoną przez pana z L'ecole du Grand Chocolat Varlhona. Dodatkowo, na zdjęciu 'ekipy'  jest pewien Pan przyozdobiony trójkolorowym kołnierzem MOF czyli tytułem Meilleur Ouvrier de France przyznawanym najlepszym cukiernikom. Tomiszcze arcyciekawe, ozdobione cudnymi zdjęciami, a teraz opatrzone przeze mnie ołówkiem (podobno to profanacja) nieudolnym tłumaczeniem wykonywanym podczas Tęsknoty Za Tymi, Którzy Mnie Nią Obdarowali albo Tęsknotą Za Czymś Smacznym. Jednak nigdy nie składało mi się, by cokolwiek z tej książki wykonać. Teraz, że niby mam więcej czasu, postanowiłam się za to zabrać. Przepisów jest mnóstwo - od najprostszych (są nawet chocolate chip cookies!) do bardziej niż absolutnie skomplikowanych. Encyklopedia, jak sama nazwa wskazuje, nie jest tylko zbiorem przepisów, ale zawiera też dokładny i rzetelny opis technik stosowanych przez cukierników (np. temperowanie czekolady czy wykonywanie bezy włoskiej) oraz, co może dziwić, przedstawia użyte narzędzia (łącznie z tak banalną trzepaczką!). Wybrałam z tej przeogromnej masy niesamowitości coś prostego - creme patisserie. Stwierdziłam, że obleję nim Najlepsze Kruche Ciasto i obłożę Czymś Smacznym, No i Ładnym i sukces murowany. Truskawki to po malinach najpiękniejsze owoce, a że teraz są jeszcze smaczne, to wybór był prosty.    

   Do tego ciasta podejścia były dwa, mimo że jest prościutkie jak budowa cepa. Za pierwszym razem truskawki się zjadły. Za drugim był problem z czekoladą - jadła się i jeść nie chciała przestać. Co więcej, przy kolejnej próbie dopadli mnie Leń ze Smutkiem i stwierdziłam, że chcę coś bardziej czekoladowego, teraz, zaraz i już. I o to ono:


Składniki (tortownica 21cm średnicy):

Kruchy Leniwy Spód:
200g skruszonych ciastek digestive
80g stopionego masła z 80g stopionej czekolady
łyżka cukru-pudru
dwie łyżki kakao

Creme Patisserie:
85g gorzkiej czekolady 70%
10g maizeny (zastąpiłam mąką ziemniaczaną)

30g cukru pudru
2 żółtka

220 ml mleka
50 ml słodkiej śmietanki


Obłożenie Smaczne:
odszypułkowane truskawki  




 Przygotowałam spód czyli ciastka wymieszane z kakao oraz cukrem pudrem połączyłam z rozpuszczonymi w kąpieli wodnej masłem i czekoladą. Wcisnęłam w tortownicę i odstawiłam do schłodzenia. Zabrałam się do kremu. Utarłam do białości (oszukuję z tą białością, bo braknie mi  cierpliwości) żółtka z cukrem. Dodałam mąkę ziemniaczaną. Wymieszałam na gładką pastę.  W garnuszku zagotowałam mleko ze śmietanką. Odstawiłam na chwilę, a w tym czasie zajęłam się łamaniem czekolady. Do mleka dorzuciłam pastę i gotowałam aż pasta nie zaczęła gęstnieć. Cały czas mieszając, dopóki krem "nie zacznie przestać się kleić do garnka".  W książce piszą, że wszystko ma się stać kremowe oraz przede wszystkim błyszczące. Jak takie było, zdjęłam z palnika i dodałam czekoladę. Mieszałam aż całkiem się rozpuściło. Ciepłą masę wylałam na wcześniej przygotowany spód. Udekorowałam truskawkami. Później odkryłam jeszcze, że podana na talerzyku ozdobionym kleksami z musu truskawkowego wygląda czarująco.

Polecam.